PRZEBUDZENIE W NOCY CZYLI KOSMICZNIE UDAWANY REMEAKE


– Tak, tak kolego, to nie jest film dla starych ramoli więc “pora umierać”. Tymi słowami zwróciłem się do swojego dobrego przyjaciela, tuż po wyjściu z seansu, który według różnych medialnych źródeł miał  nam dostarczyć podobnych emocji jak te towarzyszące młodym jeszcze wtedy szczeniakom, gdy na ekrany PRL-owskich kin wchodził pierwszy film z cyklu gwiezdnej sagi. Media niezbicie zapewniały, że twórcy najnowszej odsłony Gwiezdnych Wojen pamiętają o starszych fanach, a tymczasem można było odnieść wrażenie, że choć J.J. Abrams faktycznie puszcza oko do tych widzów, którym włosy czas przyprószył nieco bielszym odcieniem, jednak robi  w sposób, aż nazbyt pozorowany, żeby nie powiedzieć nieco trywialny. Po obejrzeniu najnowszych przygód Hana Solo i jego nowych przyjaciół trudno nie oprzeć się wrażeniu, że film jest tylko i wyłącznie perfekcyjnie sklejoną maszynką finansową, w którym głównie liczą się względy ekonomiczne natomiast sam pomysł, scenariusz,  czy też tak zwana reżyserska wizja, stanowią nie mniej nie więcej, jak tylko mało znaczący dodatek. Bo czymże w istocie  jest Przebudzenie Mocy, jeśli nie tylko odświeżoną kopią pierwszej części cyklu jakim była „Nowa Nadzieja”.

Już od pierwszej sceny brawurowej ucieczki nawróconego szturmowca Finna, która kończy się jakkolwiek przypadkowym, to jednak bardzo szczęśliwym lądowaniem, rzec by można wprost w ramiona zjawiskowej Rey, czyli żeńskiego odpowiednika Luka Skylwakera – coś tu nie gra. Właściwie to trochę gra, ale tylko w warstwie muzycznej. John Williams, jak mało kto pozostaje wierny swojej twórczości, a wraz z wiekiem robi to, co większość twórców z wiekiem robić powinno, czyli maksymalnie upraszcza formę. Trudno w najnowszej części Gwiezdnych Wojen doszukać się nowych, melodyjnych motywów natomiast muzyka, jak to drzewiej u zarania sztuki filmowej bywało, doskonale podkreśla klimat poszczególnych scen. Trudno rozstrzygnąć czy jest to efekt zamierzony, czy czysty zbieg okoliczności? Aż nie chce się wierzyć, żeby Williamsowi zabrakło pomysłu na wprowadzenie dodatkowych, łatwo wpadających w ucho, motywów muzycznych, do których przyzwyczaił nas w poprzednich częściach. Czyżby to więc był świadomy wybór dojrzałego artysty, w którym bezkompromisowa sztuka jest ważniejsza od jej twórcy? A może chodziło o to samo co założył sobie reżyser – tylko nie wyszło?  Muszę podzielić się z Wami osobistym przekonaniem, że mistrz Williams, w założeniu, chciał jednak coś “podkręcić”, ale jak zobaczył kilka scen uznał, że lepiej zostawić swoje pomysły na lepszą okazję. Tego nie wiem na pewno, ale mimo to warstwie muzycznej efekt jest przedni, czego nie można powiedzieć o samym obrazie.

Bynajmniej nie chodzi tu o sferę wizualną, gdyż ta jest bez zarzutu, a przeloty gwiezdnych flotylli, brawurowe pościgi ścigaczami, x-wingami i innym kosmicznym złomem spowodowały, że moje dzieci, długo po zakończeniu seansu, nie były w stanie pozbierać się z foteli.  Tyle, że oni nie mogą, albo nie chcą zdawać sobie sprawy, że po trosze zrobiono nas wszystkich w balona. Wytwórnia Disneya stanęła przed nie lada wyzwaniem, a w jej założeniach było jak mniemam, stworzenie swoistego uniwersum łączącego kilka pokoleń widzów. Cóż wyzwanie okazało się chyba przerosnąć swoich twórców szczególnie w sprawie absolutnie zasadniczej, czyli w kwestii scenariusza. Film z pewnością okazałby się  dziełem wyjątkowym, pod warunkiem, że wcześniej, w swojej dziewiczej wizji, niejaki George Lucas nie nakręciłby „Nowej Nadziei”. A tak  dostaliśmy wyłącznie remeake tamtej opowieści. Dla młodych widzów nie ma to z pewnością  większego znaczenia, a to przecież głównie dla nich ten film został stworzony. Co jednak ze starszymi fanami, którzy pamiętają przecież klimat jaki towarzyszył trudom zdobywania przez Luka mocy Jedi. Reżyser wyraźnie próbuje puścić oko do widza w scenie, w której uwięziona w fotelu kosmicznych tortur Ray próbuje przejąć władze nad pilnującym jej szturmowcem. Tuż po pierwszym nieudanym razie, wzbudza to szczery uśmiech, gdyż sprawia wrażenie, że reżyser umiejętnie gra emocjami i potrafi się zdystansować. Ale nic z tego, to nie byłoby w stylu Disneya, tak więc – do trzech razy sztuka!. Jakież więc zdumienie wzbudza już za chwilę fakt, że jednak jej się udaje. Czyżby czuć tutaj było przebłysk geniuszu wyrażonego w bez mała setkach tysięcy midichlorianów? W jednej i tej samej scenie początek jest dla starszych, a koniec dla młodszych fanów? Coby nie powiedzieć to czar jednak prysł, podobnie zresztą jak scenę wcześniej, kiedy to pretendujący do roli następcy Lorda Vadera, nieślubny syn Hana Solo i księżniczki Lei, niejaki Kylo Ren, nieopatrznie ściąga maskę. I tu się zaczyna.

– Żeby do takiej roli zatrudnić jakiegoś pryszczatego nastolatka – skwitował to później w domu mój 11-letni syn. Czyli co dzieci też nie zawsze da się oszukać? Warto przy tym wspomnieć, że udany casting to często podstawa sukcesu filmu, a rynek amerykański przywiązuje do tego ogromne znaczenie. Być może ta jednoznaczna pomyłka wynikła z konieczności  dopasowania wizerunku postaci do warstwy psychologicznej bohatera. Tymczasem  Kaylo Ren w żaden sposób nie przypomina znanych, zarówno od tej dobrej jak i złej strony mocy, “wybitnych” członków swojej bliższej, bądź dalszej rodziny  Ten zniewieściały młodzieniec, dręczony wyraźnym kompleksem Edypa, sprawia wrażenie osoby potrzebującej natychmiastowej pomocy. Że też wielki Snog wcześniej tego nie zauważył? Myślę, że dwie, góra trzy sesje u dobrego psychoanalityka, a chłop wyszedłby na prostą z wielkim pożytkiem dla nas i całego filmu.

Takich mniejszych lub większych grzeszków w filmie jest co niemiara. Wizytę w kosmicznej knajpie, która w niczym w niczym nie przypomina tej z Mos Eisley, można było całkowicie pominąć, a szefowa tego przybytku kosmicznej rozpusty, ze swoimi słodkimi oczami, bardziej pasuje do opowieści o Miminkach. Rheingary wcale nie przerażają i żywo przypominają potwory rodem z niskonakładowych filmów spod znaku Rogera Cormana. Wreszcie walka Finna z jednym ze swoich byłych żołnierskich kamratów stanowi klasyczny przykład scen walki, które muszą być, aby na siłę zadowolić widza bez względu na to czy łaknie takich emocji. Dla mnie osobiście przedłużenie ręki w postaci bliżej nieokreślonego uzbrojenia nabiera cech symbolu fallicznego, w całym tego słowa rozumieniu i, proszę mi wybaczyć bezpośredniość, świadczy o jakichś głęboko zakorzenionych kompleksach. Z rozrzewnieniem można wspominać te czasy, kiedy Gregory Peck toczy w “Białym Kanionie” bój na gołe pięści z gburowatym adoratorem swojej narzeczonej. Co więcej czyni to z dala od wzroku przypadkowych obserwatorów. Obydwoje mieli sobie coś do udowodnienia. I tylko sobie. Ot, taki drobny przejaw prawdziwej męskości.

Wracając tymczasem do wątku w konstrukcji akcji mało przekonujące są również nawiązania faszystowskie, które w założeniu miały chyba świadczyć o silnym zaangażowaniu zespołu filmowego w tworzenie wielowątkowego eseju o walce dobra i zła, a w efekcie okazały się po prostu śmieszne. Pozostaje wreszcie księżniczka Leia grana przez Cary Fisher. Jej spotkanie z  Hanem Solo, którego jak można domniemywać z treści filmu długo nie widziała, w sensie artystycznym znacząco odbiega od uznanych standardów filmowego rzemiosła. Znani są aktorzy, którzy potrafią przykuwać uwagę w scenach wymagających długich najazdów kamery jak Jane Seymour czy nawet Bruce Willis. Cary Fisher jednak do nich nie należy. W dalszej części owego niefortunnego spotkania, rozmowa nawiązująca do konieczności wyrwania ich syna (Kylo Ren) z objęć ciemnej strony mocy, żywo przypomina dialogi z brazylijskich seriali. I można by tak dalej, i dalej, i dalej, aż do brawurowego finału w postaci ataku rebeliantów na gwiazdę śmierci. Czy coś Wam to nie przypomina? Jesteście zdziwieni?  Ja też byłem i gdyby nie wspomniana wcześniej udana warstwa wizualna oraz kilka wyjątkowych kreacji aktorskich, jak te grane przez Daisy Ridley (Rey), John’a Boyega (Finn), Oscara Isaaca (Poe Dameron), i jakby nie patrzeć Harisona Forda (nie będę wyjaśniał)  film okazałby się kompletną klapą.

No cóż, przy całkowitym braku pomysłu na ciekawe rozwinięcie dalszych gwiezdnych przygód naznaczonych przez geniusz Georga Lucasa, J.J. Abrams epatuje głównie efektami specjalnymi,  i w rzeczywistości  co chwila mruga do nas  swoim okiem. Mruga tak często, że zaczyna to się już robić mocno podejrzliwe. Widzę to nawet po PRZEBUDZENIU W NOCY. W tym przenikliwym mruganiu wbija się w moją podświadomość natarczywe pytanie kupujesz to!, kupujesz to!, kupujesz  to!? Nie! nie kupuję i właśnie idę wyjaśnić moim dzieciom dlaczego. Nie będą zadowoleni.

Dodaj komentarz